Jednocześnie Spectre daje nam wszystko to, co tak w przygodach agenta 007 od lat kochamy, czyli wartką akcję, piękne kobiety, bezbłędną brytyjską elegancję i wdzięk, poczucie humoru oraz demoniczne czarne charaktery. Tym razem nawet zagorzali fani tylko klasycznych części z Rogerem Moorem czy Seanem Connerym nie mają powodów do narzekań. Tu nawet tytułowa piosenka, choć nowa, już wydaje się klasycznie bondowska.
Film rozpoczyna się mocną i długą sceną spektakularnej akcji jaką James Bond przeprowadza na własną rękę w Meksyku. Mamy środek miasta, w dodatku kulminację obchodów Święta Zmarłych, a nasz agent inicjuje strzelaninę, która przeradza się w armagedon i burzenie całych sektorów ulicy. Podczas tych wybuchowych wydarzeń Bond wpada na trop tajemniczej organizacji, która wkrótce okazuje się nie tylko odpowiedzialna za wszystkie osobiste i zawodowe porażki agenta z ostatnich lat, ale także stanowi wielkie zagrożenie dla całego zachodniego świata, którego losy (jak zwykle) spoczywają na barkach naszego głównego bohatera.
Bond, jak w swych najlepszych odsłonach, przemieszcza się po całym świcie, próbując dopaść wroga a jednocześnie uniknąć pościgu. Towarzyszymy mu nie tylko w Meksyku, ale też na ulicach Rzymu, w Alpach czy na afrykańskiej pustyni. Jednocześnie agent ma okazję do zaprezentowania kolejnych drogich gadżetów, które często ratują mu życie. No i nie byłoby Bonda bez dziewczyn i arcywroga. Jeśli chodzi o tego ostatniego, to Christoph Waltz jest genialnym przeciwnikiem, zabierającym nas jednocześnie w przeszłość 007. Jeśli zaś chodzi o dziewczyny, to do woli napatrzymy się na wdzięki Lei Seydoux, gdy tymczasem po krótkim występie Moniki Belluci zostaje spory niedosyt.
Widzom pozostaje jedynie podziwiać chłód i opanowanie Craiga jako Bonda i z niecierpliwością wyczekiwać kolejnego aktorskiego wcielenia najsłynniejszego brytyjskiego szpiega.
Więcej recenzji przeczytasz w serwisie www.szczere-recenzje.pl