Tytułowy Django zostaje uwolniony z więzów podczas transportu do nowego właściciela przez ekscentrycznego niemieckiego dentystę, który okazuje się być łowcą głów. Jak nietrudno się domyślić, wkrótce obaj panowie będą zgodnie współpracować w ściganiu i zabijaniu poszukiwanych przestępców.
Oprócz podejrzanej kariery w szeroko pojętym wymiarze sprawiedliwości, nasz bohater ma oczywiście też inne pragnienia. Zależy mu bardzo na odnalezieniu i uwolnieniu ukochanej Brunhildy (czarna niewolnica z germańskim imieniem to ciekawy pomysł), ale widocznie nie aż tak bardzo skoro czeka całą zimę, zabawiając się strzelaniem do różnych szemranych typów.
Czysta frajda z oglądania Django polega na tym, że film jest jakby zapisem agresywnego snu, albo bardzo realną projekcją mrocznej podświadomości. Dlatego ten ścielący się gęsto trup i wisielczy humor tak cieszą. Szczególną przyjemność można odczuć patrząc jak malowniczo wybuchają głowy białych, do których strzela Django, walcząc o swą ukochaną. Ma to wymiar wręcz terapeutyczny. Jest coś bardzo oczyszczającego, takie brudne katharsis, w widoku sadystycznie gnębionego niewolnika, który daje swoim oprawcom dokładnie to, na co zasłużyli. Żadnego chrześcijańskiego przebaczenia ani roztkliwiania się nad sobą, tylko czysty instynkt zemsty.